poniedziałek, 5 października 2015

"Niemcy B"

17.09.2015, Kyritz. Rynek. Godzina 8.30

Wystrój kawiarni Schröder można zaliczyć do czołowych przykładów małomiasteczkowego postmodernizmu. Od strony baru co chwilę słychać wysyczane „Scheisse, Scheisse”. Kelnerka ma bodaj problem z domknięciem lodówki i nie omieszkała zasygnalizować tego swoim klientom. Lokal przy rynku jest czymś w rodzaju skansenu, tyle że znajduje się w większym skansenie w postaci całego miasta. Potrzebuję kawy, ponieważ obudziłem się o 6.30, żeby nie przykuwać niczyjej uwagi. Kończyłem już zwijać namiot, gdy parking, na którym spałem, zaczął się zapełniać ludźmi przyjeżdżającymi do pracy.

W kawiarni jest nas troje. Każdy siedzi sam przy czteroosobowym stoliku. Nikt się nie odzywa. Ona oprócz herbaty konsumuje czas, którego nie brak jej być może po śmierci męża. On, przy stoliku obok, spożył śniadanie szybko, wyszedł. Ja zostaję najdłużej. Kawa powoli wymywa smak pogniecionego chleba z cebulą i spoconym serem, jedzonych na ławce nad kanałem. 

Na drugim końcu sali stolik zapełnia się obsługą, która nie ma nic do roboty. Rozpoczyna się dyskusja o fali uchodźców. Tutaj temat jest również wszechobecny, ale żadnego z przybyszy nikt nie widział na oczy. Kto chciałby tu skryć się przed bombami, jeśli skryć się można w Hamburgu, Monachium czy Frankfurcie. Wschodnie Niemcy, biedne, opuszczone i prawdziwe, zadają pytania. Wschodnie Niemcy nie witają uchodźców pizzą na peronach.

„Gdzie mają pracować, jeśli u nas jest 30% bezrobocia?” - dochodzi mnie fragment rozmowy. Tu nikt nie owija w bawełnę. Lubię te „Niemcy B”. Te, które głosują na Merkel albo postkomunistów, z sentymentem wspominając jeden z najładniejszych państwowych hymnów w historii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz