poniedziałek, 30 listopada 2015

Der Rückgang

Śniadanie w polskiej kawiarni Katulki, spacer nad kanałem, pchli targ, na którym nie obeszło się bez żniw (winyl Dizzy Gillespie’go z 1956 roku!). Piękny, zimny dzień. W końcu jednak przyszedł czas na pakowanie.

Po trzech miesiącach żegnam się z miejscem, które zdążyło stać się moim domem. Zostawiam mieszkanie, które traktowałem jak swoje, dzielnicę, którą oswoiłem, miasto, którego nie zdążyłem naprawdę odkryć. Będzie tego wszystkiego brakowało, choć wracam do tego za czym tęskniłem.

W związku z powrotem żegnam się również z blogiem - przynajmniej na razie. Są bowiem realne szanse, że do Berlina powrócę. Będzie to jednak miało miejsce nie prędzej niż za rok.

Tymczasem - do zobaczenia w Warszawie.


Na pożegnanie Wieża telewizyjna tonąca we mgle.
S-Bahn na Alexanderplatz







środa, 25 listopada 2015

Eisenhüttenstadt


Na peronie dookoła mnie sami uchodźcy. Przetarte torby w rękach, w środku zazwyczaj śpiwór, kilka sztuk ubrań. Z takim dobytkiem jechali przez Niemcy. Grupki młodych mężczyzn, wielodzietne rodziny, samotni uciekinierzy. Ludzie Ci po prostu korzystają z zaistniałych możliwości. Trudno ich o to obwiniać. Widziałem pośród nich zwyczajną nędzę. Co z tego że mają smartfony skoro nie mają nic innego. Trudno jest oceniać decyzje Zachodu stojąc na tym peronie. Zresztą co nowego można wnieść jeszcze do dyskusji?

Eisenhüttenstadt to niemiecka Nowa Huta. Socjalistyczne miasto zbudowane w środku brandenburskiego lasu razem z monstrualnym kombinatem hutniczym. Miasto ma pierwszą pozycję w rankingu najszybciej się wyludniających w Niemczech. Od upadku komunizmu, a więc w ciągu ćwierćwiecza, straciło połowę populacji (w szczytowym okresie były to 53 tysiące). Co ciekawe, huta nadal działa, ale zatrudnienie w niej spadło z szesnastu do zaledwie dwóch i pół tysiąca pracowników. Jeśli założyć, że wyjeżdżający za pracą ex-hutnicy zabrali ze sobą rodziny, spadek liczby mieszkańców staje się zupełnie zrozumiały.

Lokalizowanie w takim miejscu ośrodka dla uchodźców jest dla mnie zagadkowe. Miejscowi, sfrustrowani brakiem perspektyw i przybysze, sfrustrowani wojną, tułaczką, wyobcowaniem. Pozytywnie nie nastraja również siedziba ośrodka. Budynek w połowie jest pustostanem. Elewacja - kamienie zmieszane z cementem, brudne. Dziedziniec to klepisko, na którym dzieci próbują sobie wymyślić zabawę. Po drugiej stronie ulicy stoi opuszczona szkoła, do której nie było już kogo posyłać. Ogólnie rzecz biorąc - nastrój mocno apokaliptyczny. Tym bardziej odczuwa się kontrast po wyjechaniu z miasta. Grobla nad Odrą prowadzi na beztroskie pola, zasnute tajemniczo dymem z kominów huty. Zapach przemysłu wszechobecny. Mimo to widok tego bezkresu pól daje uczucie ulgi. 

Stanąłem na brzegu rzeki i spojrzałem na drugą stronę. Nic szczególnie polskiego w tym widoku nie było, ale granica w pewien sposób dała się wyczuć. Kiedyś ten rejon leżał w sercu Niemiec. Myślę o pionierach, którzy budowali to miasto ze snów. Większość z nich przyjechała stamtąd, ze wschodu. To miasto widziało już w swojej historii uchodźców. Miliony ludzi w ciągu kilku lat po wojnie napłynęły na te ziemie. Też musieli zostawić większość dobytku za sobą. Nie mogli nawet marzyć o powrocie. Ich potomkowie "uszli" dalej na zachód, a pustkę zapełniają powoli przybysze z bliskiego wschodu. Myślę sobie o początkach naszego gatunku. Wędrówka ludów jest czymś tak samo naturalnym jak osadnictwo. Była od zawsze cyklicznym, naturalnym procesem. Jeśli w ten sposób spojrzeć na to co się obecnie dzieje, można sobie uświadomić że historia dzieje się na naszych oczach.


Opuszczone skrzydło ośrodka dla uchodźców



Pola niknące we mgle i oparach z huty

Sztuka w służbie ludu

Drzemka przed pracą

poniedziałek, 23 listopada 2015

Gera // dzień

21.11.2015

Siedzimy przy stole, jemy śniadanie. Ja, po wczorajszym spacerze, nieco zmęczony. 

Moim gospodarzem jest 65-letni Gerhard. Ma lekkie upośledzenie, więc utrzymuje się z renty. Z żoną Doris mieszkają na przedmieściach Gery. Zbudowali tam pierwszy w mieście dom ogrzewany energią czerpaną z ziemi (za pomocą pompy ciepła zamontowanej 80 metrów pod poziomem gruntu). Doris i Gerhard są aktywnymi hostami. W tym roku ugościli na Couchsurfingu już około 100 osób. Co więcej, sami dużo podróżują. Kupili nawet dom w Paragwaju i jeżdżą tam czasem na kilka tygodni. Będąc tu gościem, spotkałem się z olbrzymią serdecznością i ciekawością świata. Cieszę się że trafiam w życiu na tak niezwykłych ludzi. 

Muszę zresztą przyznać że gościnność Niemców jest niezwykła. Na każdym kroku spotykam się z chęcią pomocy, zaangażowaniem. Wiele osób poświęca mi swój czas i energię, żeby pomóc mi w moich badaniach. 

Kończę śniadanie, muszę biec na tramwaj. Dziś kolejny dzień warsztatów, na których mieszkańcy, architekci i inni zainteresowani będą próbowali podnieść to miasto z kolan.

niedziela, 22 listopada 2015

Gera // noc

20.11.2015

Zamykam za sobą drzwi. Gwar z wnętrza cichnie. Na centralnym placu świąteczny targ, drewniane budy, pulsujące w rytm szlagierów. W tym mieście to chyba jedyne żywe miejsce w dzisiejszy, piątkowy wieczór. Staję na tarasie komunistycznego gmachu, skąd jarmark wygląda jak miniaturowe miasteczko dla lalek. Drewniane budki ściśnięte obok siebie; spomiędzy nich bucha muzyka, głosy i dym znad smażących się kiełbas. Ruszam przed siebie, wgłąb miasta, wolnym krokiem. Kamienne miasto - myślę sobie - bruk, szare domy, spadziste dachy, ciemność, cisza. Czuję się jak Harry Haller, szukający klubu anarchistów. Ciekawe, czy Herman Hesse odwiedził kiedyś Gerę. Bardziej prawdopodobne, że to krajobraz większości niemieckich miast. Albo więcej - krajobraz duszy a nie miasta, uniwersalny, potęgowany jedynie przez otoczenie - wyobcowane, dryfujące gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, bo o perspektywach na przyszłość nie może być tu mowy. 

Idę wolno ulicą pnącą się w górę. Myślę o Niemczech Wschodnich. To kraj stracony, który już się nie podniesie. Ci, którzy mogą, wyjeżdżają. Reszta, w znośnych warunkach, egzystuje. Mijam stare miasto, wąskie uliczki zmieniają się w szerokie, proste, prowadzące donikąd. Droga wciąż się wznosi. Na ulicach nikogo, mało latarni, mrok. Jedyna oznaka życia - oświetlony szyld baru, pod nim stojących kilka osób. Mijam ich, wszyscy milczą. 

Gdzieś w tym mieście duchów setki uchodźców mieszkają w opuszczonym szpitalu przemienionym w noclegownię. Jednego z nich spotkałem dziś na dworcu. Nie miał ze sobą nic, wysiadł z pociągu w obcym kraju, mieście, nie znając języka. Poprosił mnie po angielsku żebym zadzwonił na policję, do której ma się zgłosić w celu rejestracji. Myślę o tym jak oni się czują na tej ziemi jałowej, która zapewne różni się od wyobrażeń. Myślę o Niemcach, jak naiwnie wierzą w asymilację. Gdy dzisiaj podczas obiadu wywiązała się rozmowa jeden z nich, w moim wieku, z zapałem deklarował że ich, Niemców, misją i zadaniem, jest imigrantów integrować, uczyć języka, europejskiej kultury. Nie mogę uwierzyć w ich naiwność, jednocześnie mi ona imponuje. Chyba naprawdę wynika ze zwykłej dobroci serca.

Zabudowa rozrzedza się, staje się coraz niższa. Ciągle się wspinam. Mijam wille, pamiętające czasy świetności Drugiej Rzeszy. Wreszcie dochodzę na szczyt wzgórza. Tam zdobiona brama na cmentarz, za którą z ciemności wyłania się strzelista kaplica. Siadam na parapecie kwiaciarni. Powoli zapalam papierosa, biorę głęboki wdech. Uspokajam się, zamykam oczy. Gdy je otwieram, patrzę na gwiazdy. Mijają mnie pojedyncze samochody. Miasto jak wymarłe, spokój. 

Po chwili ruszam dalej, choć miałem ochotę siedzieć tam przez całą noc. Wzgórze zaczyna opadać, mijam kolejne wille, wreszcie otwiera się panorama na miasto. Jest w tym coś pięknego i cichego. Noc jest chłodna, wilgotna. Patrzę na ludzi za oknami ciepłych domów, mam ochotę zapukać i poprosić o wpuszczenie mnie. Potrzebuję czyjejś obecności. Mam ochotę wygadać się obcym ludziom w ich własnym domu. Powstrzymuję się. Schodzę wąskimi schodkami, zostawiam za sobą tę bogatą dzielnicę. Docieram do blokowiska, grubiańskie płyty połączone ze sobą jak klocki. Patrzę ponad siebie, księżyc za chmurami, gwiazdy, światło się rozprasza. Jeszcze parę kroków, opuszczone garaże, potem ciemność. 

Wychodzę z miasta, zostawiam je za sobą jak ciężar, przede mną linie wzgórz na tle rozgwieżdżonego nieba. Myślę o tym co dał mi pobyt tutaj, w Niemczech. Życiową klęskę, zwątpienie w mój kontynent, dużo smutku, ale też niezwykłe znajomości, wspomnienia, pewną lekcję o życiu. Idę błotnistą ścieżką po zboczu wzgórza. Przypominam sobie spokój, którego szukałem jadąc w podróż rowerem dwa miesiące temu. Nie myślałem że znajdę go tutaj, na wzgórzach Turyngii. Jestem sam, nikogo nie ma już ani w zasięgu mojego wzroku, ani w zasięgu moich myśli. Przynajmniej na chwilę czuję się uwolniony. Odwracam się ostatni raz za siebie, pomiędzy wzgórzami znikają światła miasta. Przede mną jeszcze długa droga do domu. Ruszam znów przed siebie. Zaczyna padać deszcz.


poniedziałek, 16 listopada 2015

Arm aber sexy

Minęły dwa miesiące a ja od dawna czuję się w Berlinie jak w domu. To miasto można pokochać i znienawidzić dziesięć razy dziennie. Przede wszystkim jednak jest miastem przez duże M. Prawie do samych jego granic ciągnie się gęsta zabudowa śródmiejska. Tysiące hektarów ulic i uliczek, które tworzą wrażenie niekończonej się metropolii. 

Myślę o historii tego arm aber sexy miasta, jak je nazwał sam burmistrz Klaus Wowereit. Plan tzw. Gross Berlin, uchwalony w 1920 roku przez lewicowe władze nowo-powstałej republiki weimarskiej, zakładał zwiększenie powierzchni miasta trzynasto-i-półkrotnie, przy czym populacja wzrosła dwukrotnie do 3,8 milionów mieszkańców (co uczyniło wówczas niemiecką stolicę drugim największym miastem na świecie).

Przede wszystkim gdy Berlin się rozrastał, pochłaniał mniejsze obrzeżne miasteczka, które już stanowiły część aglomeracji. Te miasteczka stały się dzielnicami, każda z własnym centrum, własną tożsamością, strukturą przestrzenną i społeczną. Tak więc Charlottenburg, Spandau, Lichtenberg czy moje Neukölln stały się dzielnicami metropolii, jednak zachowały autonomię, dzięki temu również silną tożsamość.

Warszawa nie miała szczęścia posiadać przygranicznych miasteczek, więc siłą rzeczy wchłaniała tylko pola uprawne i luźno zabudowane wsie. Trudno więc liczyć na to, że nagle na obrzeżach miasta znajdziemy gęsto zabudowany kamieniczkami kawałek miasta.

Poza tym - w czasach, kiedy Zachód najbardziej się rozwijał, my byliśmy tłamszeni. W epoce kolonializmu, bogacenia się przez podbój i grabież, to my byliśmy kolonią. W Berlinie widać ślady świetności tej złotej epoki Europy, jaką był wiek dziewiętnasty - monumentalne gmachy pałaców, rozsiane po całym mieście, parki z kaskadami, ponadstuletnie metro.

Warto jednak wspomnieć, że rozmiar miasta, chociaż ułatwia planowanie regionalne i prowadzenie polityki mieszkaniowej, komunikacyjnej i infrastrukturalnej, nie ułatwia rządzenia. Już teraz mówi się, że Berlin ist zu groß für Berlin. Nikt w pełni nie kontroluje tego giganta, który podzielony wieloma niewidocznymi „murami”, żyje własnym życiem.

Zdjęcie zrobiłem z góry tzw. Gasomieter, czyli tego co zostało z ogromnego zbiornika gazu.

środa, 11 listopada 2015

Dzień z życia // zakończenie

Zupełnie nieoczekiwanie wylądowałem na spotkaniu z burmistrzem, podczas którego omawiane były szczegóły finansowania przebudowy starówki. Później zostałem dokładnie oprowadzony po mieście. Spacer nie dostarczył mi optymistycznych konkluzji. Miasto jest w stanie autentycznego rozkładu. Wszystkie witryny sklepowe stoją puste, blisko połowa pięknych domów z muru pruskiego została opuszczona, na ulicach rzadko kiedy można kogoś spotkać.

Przytłaczające jest to, że w gruncie rzeczy nic strasznego się tam nie wydarzyło, a miasto znika na naszych oczach. Ci, którzy zostali, nie mieszkają w biedzie, historia miasta nie obfituje w drastyczne zwroty akcji. Tak naprawdę trudno powiedzieć, co dokładnie powoduje masową ucieczkę na zachód lub do większych miast.

Można winić transformację ustrojową, która doprowadziła do upadku przemysłu. Życie w większych miastach też na pewno staje się dużo atrakcyjniejsze, przy czym nie jest to zjawisko wyłącznie niemieckie. Przede wszystkim są jednak zjawiska demograficzne, których skala jest więcej niż ogólnokrajowa. Wydaje się, że nie ma już szans na odwrócenie tego procesu. W epoce radykalnej urbanizacji są rejony, w których miasta są opuszczane, zapominane i przepadają niepotrzebne, pozbawione znaczenia.



Dzień z życia // rozwinięcie

Berlin o 5.30 rano jest chyba tak samo martwy jak każde inne miasto. Nieliczni nieumarli przemierzają puste ulice nasiąknięte chłodem i wilgocią. O tej porze strój najpowszechniejszy w S-Bahnie to poplamiony kombinezon roboczy. Smutne, zmęczone twarze, jadące na plac budowy z biednych obrzeżnych dzielnic. Pewnie większość myśli tłoczących się w tych niewyspanych głowach jest w moim ojczystym języku - reflektuję się. S-Bahn przemierza miasto nasypem, jednak tak wcześnie nie ma właściwie co podziwiać za oknami. Panuje ciemność. Na wyludnionym Hauptbahnhof wsiadam do ciepłego (wreszcie) pociągu. Czekam aż ruszy, ponieważ najtańszy bilet nie uwzględnia miejscówki i ktoś w każdej chwili może mnie z mojego siedzenia wyprosić. Za Sudkreuzem pogrążam się w myślach i wreszcie zasypiam. Gdy się budzę jest już jasno, a moim oczom ukazuje się inny kawałek świata. Mijam kamienne zamki wzniesione na pourywanych skałach. Mijam wsie, które swoimi domkami z muru pruskiego mówią mi wszystko o naturze pokoleń ich mieszkańców. Mijam wieże kościołów wyłaniających się zza wzgórz.

Wreszcie dotarłem. Dworzec w Weimarze zawiera w sobie właściwie wszystko, co każdy inny niemiecki Bahnhof. Tak jak w Italii, której stacje kolejowe stanowią chyba część narodowej tożsamości; w każdym razie patrząc na nie wie się od razu w jakim się jest kraju. Gdy opuściłem budynek, moim oczom ukazał się sielski obrazek małego niemieckiego miasteczka, którego ulice opadają łagodnie w dół zbocza. Godzina 9, ludzie nieśpiesznie zmierzający do pracy, kupowali jeszcze precle w przydworcowej piekarni. Słońce nadawało wszystkiemu łagodny wyraz. To nie Weimar był jednak moim ostatecznym celem, a Bleicherode. Miasteczko liczące 6000 mieszkańców jest idealnym dowodem na wyludnianie się Niemiec Wschodnich. Postanowiłem je więc zobaczyć. Wczoraj dzwonił doktorant, który pomaga mi w mojej pracy i zaproponował że z Weimaru mogę się tam zabrać z jego kolegą, który z ramienia firmy doradza ratuszowi w sprawach rozwoju.


Dzień z życia // wstęp

Czasem mam wrażenie że życie samo pisze mi scenariusz. Pewnego dnia dostałem telefon. Dzwonił doktorant, który trochę mi pomaga merytorycznie w moich poszukiwaniach. Mówi że przykro mu że tak z dnia na dzień, ale następnego dnia jego kolega jedzie do wyludniającego się miasta w Turyngii, bo robi tam jakieś konsultacje w ratuszu. Problem w tym że jechał z Weimaru, więc większą część drogi musiałem pokonać sam. Wstałem o 5.30, o 9.00 byłem w Weimarze. 

Okazało się że „kolega” ma już trójkę wnuków a odebrał mnie z dworca nowiutkim Audi A5. Po godzinie drogi dotarliśmy do Bleicherode - malutkiego miasteczka, któremu doskwiera wyjątkowo intensywne wyludnianie. Na wstępie zostałem zabrany na spotkanie z burmistrzem, który bardzo ucieszył się z przyjazdu zainteresowanego studenta. Po godzinie przysłuchiwania się konsultacjom dotyczącym budżetu rozwojowego zostałem oprowadzony po mieście, w którym rzeczywiście połowa pięknych domków z muru pruskiego stoi pusta, czasem nawet zrujnowana (od lat 90tych populacja zmalała o 1/3). 

Okazało się że to nie koniec atrakcji. Tego samego dnia w budynku ratusza odbywała się konferencja dotycząca ochrony zabytków w wyludniających się miastach! Zastanawiałem się, czy przypadkiem ktoś nie zorganizował jej specjalnie dla mnie. Na dodatek jednym z prelegentów był organizator IBA - międzynarodowej wystawy budowlano-urbanistycznej, z którą od dawna już próbuję nawiązać kontakt. Dał mi wizytówkę i powiedział żebym śmiało się z nim skontaktował. Na zakończenie dnia „kolega” zaoferował mi, że zamiast do Weimaru odwiezie mnie do Haale, które jest godzinę drogi bliżej do Berlina. Co za piękny dzień.

środa, 28 października 2015

Rettet sich wer kann

Rezultat wyborów w Polsce spowodował panikę w niemieckich mediach, czego można się było skądinąd spodziewać. Choćby w stacji radiowej Deutschland Funk określono PiS mianem partii radykalno-narodowo-prawicowej. Sam dobór określeń ma zapewne wywołać falę niepokoju u słuchaczy, dla których rządy Orbana na Węgrzech są już wystarczająco obrzydliwe. Dziennik Der Tagesspiel przypomina (Polen wählen rechts), że szef narodowo-konserwatywnej partii, Jarosław Kaczyński, aktywnie występował przeciwko uchodźcom (co dokładnie mają na myśli - nie wiadomo). To chyba najcięższy zarzut jaki może ostatnio paść w niemieckich mediach. Frankfurter Allgemeine Zeitung daje jasno do zozumienia (Polen rückt nach rechts), że według ekspertów wynik wyborów może zaszkodzić polsko-niemieckim relacjom. Co ważne, według FAZ PiS zamierza czerpać maksymalne korzyści z bycia w Unii Europejskiej, jednocześnie zabezpieczając w pełni swoją suwerenność. Podoba mi się komentarz jednego z internautów, który pyta: Czy przypadkiem Unia Europejska nie działa w ten sposób od samego swojego początku? Dla niektórych, jak choćby die Zeit (Polen rückt nach rechts), taka postawa jest jednak jednoznaczna z eurosceptyzmem, dla niektórych z euro-krytycyzmem (Süddeutsche Zeitung - Polen: Was bedeutet der Sieg der Nationalkonservativen für Europa?). Wydaje się jednak, że te mocne reakcje zdecydowanie wyprzedzają polityczne działania. Dla uzupełnienia podam, że w Niemczech różnica między głosami oddanymi na PiS i Platformę wynosiła tylko 4 punkty procentowe (31,24 i 27,55 %), a partia Razem (6,43 %!) osiągnęła wynik wyższy niż  "ZLew"(5,9%).

niedziela, 25 października 2015

Pflicht und Freude

Ośrodek kultury polskiej znajduje się w samym sercu Berlina, dokładnie naprzeciwko monumentalnej, ciemnej bryły katedry. Na wejściu do budynku przyklejona taśmą klejącą kartka A4 oznajmiała o lokalizacji lokalu wyborczego nr 3. W kolejce musiałem stanąć już na schodach. Frekwencja była dziś rekordowa. Potwierdził to pracownik instytutu, według którego na żadnych poprzednich wyborach nie było tylu głosujących. W trakcie czekania zacząłem rozmawiać z dziewczyną stojącą przede mną. Mieszka w Warszawie, do Berlina przyjechała na weekend. To jednak nie przeszkodziło jej w pójściu na wybory. Świetnie. Tym bardziej że, jak się okazało, głosujemy na tę samą partię. Niezależnie od czyichkolwiek preferencji, bardzo budujący był widok ludzi, którzy poczuli, że wreszcie mają na coś wpływ. Przyjemnie było patrzeć na obecnych, którzy w większości byli uśmiechnięci i dumni. Wszyscy czują, że nadchodzą zmiany. Coś się przemebluje, pewien układ zmieni się w inny układ, którego kształt zależy od nas wszystkich.

środa, 14 października 2015

Mapa i terytorium

Pokłosiem mojej wędrówki jest seria szkiców miast i wsi, które odwiedziłem. Zainspirowany powieścią Houellbecqua sfotografowałem je niczym krajobraz z lotu ptaka. Przy okazji zadałem sobie znowu pytanie na ile rysunki które my, architekci, wykonujemy, wypierają z naszej wyobraźni obraz prawdziwego budynku, miasta, przestrzeni. W skrócie - co jest ważniejsze - terytorium czy mapa która je obrazuje?

Neuhardenberg
Neuhardenberg

Gross Breese
Nauen
Spandau

Kuhlblank
Havelberg
Wittenberge

poniedziałek, 5 października 2015

"Niemcy B"

17.09.2015, Kyritz. Rynek. Godzina 8.30

Wystrój kawiarni Schröder można zaliczyć do czołowych przykładów małomiasteczkowego postmodernizmu. Od strony baru co chwilę słychać wysyczane „Scheisse, Scheisse”. Kelnerka ma bodaj problem z domknięciem lodówki i nie omieszkała zasygnalizować tego swoim klientom. Lokal przy rynku jest czymś w rodzaju skansenu, tyle że znajduje się w większym skansenie w postaci całego miasta. Potrzebuję kawy, ponieważ obudziłem się o 6.30, żeby nie przykuwać niczyjej uwagi. Kończyłem już zwijać namiot, gdy parking, na którym spałem, zaczął się zapełniać ludźmi przyjeżdżającymi do pracy.

W kawiarni jest nas troje. Każdy siedzi sam przy czteroosobowym stoliku. Nikt się nie odzywa. Ona oprócz herbaty konsumuje czas, którego nie brak jej być może po śmierci męża. On, przy stoliku obok, spożył śniadanie szybko, wyszedł. Ja zostaję najdłużej. Kawa powoli wymywa smak pogniecionego chleba z cebulą i spoconym serem, jedzonych na ławce nad kanałem. 

Na drugim końcu sali stolik zapełnia się obsługą, która nie ma nic do roboty. Rozpoczyna się dyskusja o fali uchodźców. Tutaj temat jest również wszechobecny, ale żadnego z przybyszy nikt nie widział na oczy. Kto chciałby tu skryć się przed bombami, jeśli skryć się można w Hamburgu, Monachium czy Frankfurcie. Wschodnie Niemcy, biedne, opuszczone i prawdziwe, zadają pytania. Wschodnie Niemcy nie witają uchodźców pizzą na peronach.

„Gdzie mają pracować, jeśli u nas jest 30% bezrobocia?” - dochodzi mnie fragment rozmowy. Tu nikt nie owija w bawełnę. Lubię te „Niemcy B”. Te, które głosują na Merkel albo postkomunistów, z sentymentem wspominając jeden z najładniejszych państwowych hymnów w historii.


poniedziałek, 28 września 2015

Französische Kirche

Po długim czasie wracam do malowania. Oto kościół zbudowany dla Hugenotów, którzy, wypędzeni z Francji, znaleźli schronienie w Berlinie. Przy okazji dodam, że wg statystyk wyznaniowych drugi wynik zaraz po 55-procentowym współczynniku ateistów mają protestanci. Katolicy są mniejszością na równi z muzułmanami. Jak jednak można się domyślić, to ci ostatni są najbardziej widoczni spośród wszystkich wymienionych grup.


niedziela, 27 września 2015

Niemiecka jesień, cz. V

15.09.2015

Berlin / Brandenburgia, godzina 13:45

Za Spandau ciągną się już tylko blokowiska. Odcięte od świata, pogrążone w sennym marazmie. Jadąc przez te osiedla, tracę rachubę czasu. Wreszcie upragniona żółta tabliczka oznajmia mi, że wkraczam na teren miasta Falkensee. Przekraczam niewidzialną granicę i opuszczam Berlin. Dwie godziny zajęło mi wygrzebywanie się z tej metropolii. Zaczynam o niej myśleć już nie jak o mieście, a raczej jak o osobnym kraju związkowym, którym w rzeczywistości jest. Wjeżdżam w nieznane. Przede mną kraina, którą tak wiele razy wyobrażałem sobie, wobec której mam tyle oczekiwań. Chyba jednak na prawdziwą odmianę będę musiał chwilę zaczekać. Bezkres domków jednorodzinnych, widoczny po obydwu stronach drogi, przypomina o bliskości niedźwiedziego kolosa. Wciąż jestem na przedmieściach. Po krótkim postoju ruszam, nie mogąc się doczekać brandenburskiej ciszy.

Brandenburgia, godzina 19:45

Brandenburgia pachnie obornikiem. Ten zapach jest wszechobecny o tej porze roku. Naprawdę zbliża się jesień. Słońce uciekło za horyzont, niebo jednak nadal rozświetla mi drogę. Chcę zdążyć zanim ściemni się całkowicie. Od pół godziny nie mijał mnie już żaden samochód. Tylko jedna furmanka leniwie toczyła się w drodze do domu. Wreszcie most na Haweli. Po raz drugi dzisiaj przekraczam granicę Landu. Mijam kilka opuszczonych ceglanych domostw i wjeżdżam na prostą szosę do Havelbergu. Ostatnie kilometry. Zapach wilgotnego lasu, ciemność i cisza.

"W krainie ciemności i ciszy"

sobota, 26 września 2015

Niemiecka jesień, cz. IV

15.09.2015

Berlin, godzina 13:20

Przejechałem już przez robotnicze Siemensstadt - "kolorowe", biedne i ceglane. Z mojej prawej strony ciągle pojawiają się samoloty odlatujące z Tegla. Oczywiście nowe lotnisko na Schönefeld ciągle stoi puste - ta monumentalna inwestycja skończyła się monumentalną klapą z powodu klapy oddymiającej, której przebudowa jest ponad siły kogokolwiek w tym kraju. 

Wreszcie wjeżdżam do Spandau. Gdybym nie zerknął w prawo, minąłbym cytadelę zupełnie niezauważoną, schowana jest bowiem za szpalerem drzew. Jadąc przez tą dzielnicę, próbuję sobie wyobrazić dwadzieścia jeden lat, które Rudolf Hess spędził sam jako ostatni więzień w tutejszym zakładzie karnym. Myślę o jego dniu powszednim. Ponoć szczególnie lubił czytać Nietzschego i Schopenhauera. Co myślał tak naprawdę o swoim życiu? Przez całą jego połowę był pozbawiony wolności. Do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę zdarzyło się tego dnia, gdy dziewięćdziesięciotrzyletni nazista powiesił się w więziennym ogródku na przedłużaczu elektrycznym. Oczywiście podejrzenie łatwo może paść na Brytyjczyków, którzy akurat w tym czasie mieli swoją zmianę na straży. Co tak naprawdę kryje się za tajemniczym lotem do Szkocji? Być może dowiemy się tego w przyszłym roku, kiedy odtajnione mają być brytyjskie dokumenty dotyczące tej sprawy.

Brandenburgia, godzina 17:50

Skala gładkości asfaltu może i nie zaczyna się w Polsce, ale na pewno kończy się w Niemczech. Wschodnich. Pieniądze przysłane z zachodu po zjednoczeniu sprawiły, że te leśne rubieże Imperium stały się rajem dla podróżnych. Tym bardziej dziwi kompletny brak samochodów. Na drodze jestem zupełnie sam. Miejscowości mają tu dziwne nazwy: Warsow, Rhinow, Brädnikow. Myślę o przeszłości tej krainy. Havelland był zamieszkany przez Słowian, jak cała Brandenburgia. Nazwy miast są tego żywym dowodem. Być może we wsi „Bredników" czuli byśmy się całkiem swojsko. Plemię Hawelan zostało jednak zgermanizowane. Mimo to zachowali resztki tożsamości aż do dziewiętnastego wieku, kiedy to w jednym ze zborów odbyła się ostatnia msza w języku dolno-łużyckim. Próbuję sobie ją wyobrazić. Przypominam sobie mszę odprawianą po polsku w łotewskim Przydrujsku, której przyglądałem się podczas inwentaryzacji tamtejszego barokowego kościoła. Na mszy były prawie wyłącznie starsze Panie. Polskie psalmy słyszane tak daleko od granicy naszego kraju naprawdę chwytały za serce. Czy tamta gałąź naszej kultury też skazana jest na wymarcie?

Deszcz pada, ale nie wiadomo skąd. Niebo czyste. Jadę w stronę zachodzącego powoli słońca, którego światło odbija się od wilgotnej powierzchni jezdni. Raj.

Na horyzoncie las wiatraków. Wyglądają monumentalnie i humanitarnie zarazem. Potężne, białe, smukłe górują nad brandenburskimi lasami.

Równo, równiej, najrówniej

piątek, 25 września 2015

Niemiecka jesień, cz. III

15.09.2015

Berlin, godzina 12:30

Przejeżdżam przez Hansaviertel. Ta dzielnica zawsze przypomina mi czasy, w których ludzie wierzyli, że zarówno oni sami jak i przyszłość tego świata mogą się zmienić na lepsze. Właściwie może dlatego tak mi się ona podoba, chociaż do modernistycznych domów Niemayera, Aalto, Jackobsena czy Gropiusa nadal mógłbym się modlić. Opuszczam tą ekspozycję optymizmu i wkraczam w nieznane - dalej na północ jeszcze nie dotarłem.

Brandenburgia, godzina 16:20

Jestem już prawie w połowie drogi. W Paulinenaue zatrzymuję się na przekąskę przy opuszczonym dworcu kolejowym. Siadam na schodach dużego gmachu i zajadam się kanapkami z cebulą i serem. Powinienem się cieszyć. Te ruiny stacji to dowód na degradację Wschodnich Niemiec, a w poszukiwaniu takich dowodów wyruszyłem w tą samotną podróż. Przyjechałem tu zobaczyć jak ta część kraju zapada się gospodarczo, wyludnia i pozostawia piękne miejsca samym sobie. Moja praca o wyludniających się miastach zawierać będzie obszerny rozdział o byłym NRD. Stąd stypendium, Berlin, wsparcie lokalnych urbanistów. Czy znajdę miejsce wymarzone na projekt? Z taką nadzieją zapuszczam się w te rejony. Póki co jednak spotykam się z przejawami życia, które górują nad przejawami pustki.

Dworzec

czwartek, 24 września 2015

Niemiecka jesień, cz. II

15.09.2015

Berlin, godzina 12:10

Ruszam. Opuszczam mój Kiez, relatywną oazę spokoju, i po minucie trafiam w sam środek berlińskiego kotła. Hermannplatz brzydki jak zwykle. Trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby przedostać się na jego drugi koniec. Uciekając spod kół samochodów, ruszam na zachód. Przekraczam kanał i po dziesięciu minutach wjeżdżam na ponowoczesny Potsdamerplatz. Nowe „centrum” Berlina miało łączyć wschód z zachodem, stać na straży demokracji, a stało się wyalienowanym symbolem konsumpcji i rozrzutności. Budynki przez dwadzieścia lat zestarzały się w okropny sposób. Nie, to nie budynki, to chyba Niemcy, te nowe i pojednane, osiągnęły już wiek starości, którego objawy zrozumieć można tylko przyglądając się wszechobecnym niemieckim emerytom. Niemcy, od których wszyscy oczekują wsparcia, rozstrzygania, wreszcie przywództwa, te potężne Niemcy wreszcie chcą odpocząć.

Przejeżdżam przez Tiergarten, zanurzając się w gęstwinie drzew. Aż trudno uwierzyć, że podczas wojny wycięto park całkowicie, tak bardzo bowiem brakowało drewna na opał, a następnie zmieniono teren na tymczasowe uprawy, które żywiły mieszkańców aż do lat pięćdziesiątych.

Wyjeżdżam spośród drzew na tak zwaną Kolumnę Zwycięstwa, Siegessäule, która jest doskonałą metaforą wyniku wojny. Rosjanie podziurawili płaskorzeźby pijanymi seriami, Francuzi co prawda wywieźli je potem do siebie, ale oddali po latach, w dodatku odrestaurowane, a z brytyjskich planów rozbiórki pomnika nic nie wyszło. Kolumna wciąż stoi na swoim miejscu, błyszczy złotem w słońcu i przyciąga turystów nieświadomych tego, że sam Hitler podwyższył ją o 8 metrów.

Brandenburgia, godzina 15:15

Deszcz wymywa wszystkie myśli z mojej głowy. Zostaje jedna - jechać. Po śliskim bruku dojeżdżam do małego miasteczka, Nauen. Zaczyna się smutno. Tereny kolejowe, zresztą już zarośnięte, i opuszczona fabryka. Jednak po chwili deszcz ustaje, a ja trafiam w środek pięknego starego miasta, w którym od razu się zakochuję. Szachulcowe konstrukcje, późnogotycki kościół, urocze domki, i znowu cisza. Życie niby toczy się na ulicach tego miasta, jednak po drodze mijam dość dużo opuszczonych domów. Wreszcie poczucie obowiązku zmusza mnie do ruszenia w dalszą drogę. Niebo znowu się otwiera, zatapiając moje poczucie zachwytu.

Nauen

Niemiecka jesień, cz. I



15.09.2015

Berlin, godzina 12:00

Miasto pęka w szwach. Jak podają wiadomości, na użytek uchodźców oddano nawet halę sportową, w której przybysze śpią na równo ustawionych pryczach (jak powszechnie wiadomo, Niemcy potrafią ustawiać prycze w nienagannym porządku). Ośrodki dla azylantów są przepełnione. Na ulicach pełno materacy, rozłożonych kartonów, jakby pomników rozczarowania i goryczy, nadchodzących po otrzymaniu upragnionego statusu uchodźcy. W Niemczech, światowej stolicy miłosierdzia, prawo nie pozwala posiadaczom owego dokumentu podjąć legalnej pracy. Z moich obserwacji wynika, że problem niejako rozwiązał się sam. Uchodźcy czarnoskórzy sprzedają zioło w Görlitzer parku, zaś na Köpenickerstrasse w godzinach późnych można przechodząc usłyszeć ciekawe oferty kupna speedu, cracku oraz ecstasy, składane przez osoby o jaśniejszej, arabskiej karnacji. Życie nie znosi pustki. 

Słońce już jesienne, ale jeszcze rozgrzewa. Jego światło przenika w wąwozy uliczek. Ładny dziś dzień. Pakuję ostatnie rzeczy i wychodzę z domu. Na ulicy zalewają mnie odgłosy metropolii. Ambulansy, których nigdy w życiu nie słyszałem tak wiele, kościelne dzwony, koła samochodów pędzących po bruku.

Brandenburgia, godzina 14:30

Cisza - zjawisko, uczucie, stan. W tej chwili jest dla mnie wszystkim na raz. Po raz pierwszy uświadamiam sobie jej wszechobecność teraz, po ponad dwóch godzinach drogi. Zatrzymałem się aby poprawić ciągle zsuwający się bagaż. Wiatr w uszach, skrzypienie łańcucha, mój przyśpieszony oddech, wszystko to ustało w jednej chwili. Nagle zupełnie sam znalazłem się w miejscu dla którego słowo „przemijanie” jest tym, czym bieda dla przeciętnego mieszkańca Luksemburga. Ponadczasowość tego widoku można zawdzięczać temu, co w większości przyczyniło się do sukcesu Niemców - brakowi zbędnych elementów. Cisza nie jest zaś, jak mogłoby się wydawać, kompletnym brakiem odgłosów, lecz, idąc za myślą Bobkowskiego, nagromadzeniem drobnych dźwięków, które uświadamiają nam jej skalę. Lekki podmuch wiatru, muskającego korony drzew, głosy ptaków lecących kluczem w stronę słońca - ten świat rok w rok może zachwycać tym samym, jednocześnie niczym nie rozczarowując. Dopinam kurtkę zwisającą z bagażnika i powoli rozpędzam rower.

Ogłuszająca cisza



środa, 23 września 2015

Refleksje i Przypowieści

Od dłuższego już czasu szykowałem się do tej autoterapii, jaką jest przelewanie myśli na słowa, słów na papier, a tekstu z kartki z powrotem do mojej głowy. Jednak forma bloga zawsze była mi obca. Zmieniło się to z dwóch powodów. Po pierwsze, lektura "Szkiców Piórkiem" Andrzeja Bobkowskiego uświadomiła mi, że zwykłe osobiste notatki mogą być bardzo ciekawe nie tylko dla autora. Po drugie zaś, bezpośrednią inspirację mogę przypisać O., która od dłuższego czasu relacjonuje tym sposobem swoje życie w Paryżu.

Ten blog będzie dla mnie notatnikiem i zarazem formą komunikacji z najbliższymi. Miłej lektury.