niedziela, 18 września 2016

Postmiasto



Od powrotu do Warszawy minęły już długie miesiące, jednak moja praca nie zatrzymała się. W ramach eksperymentu próbuję uczynić proces powstawania mojej pracy dyplomowej jak najbardziej transparentną. Tym samym dałem początek kolejnemu bloggowi, profilowi na FB oraz Instagramie. Oto linki do wyżej wymienionych stron:

http://postmiasto.blogspot.com

https://www.facebook.com/postmiasto/

https://www.instagram.com/postmiasto/

Życzę miłego czytania i oglądania!

poniedziałek, 30 listopada 2015

Der Rückgang

Śniadanie w polskiej kawiarni Katulki, spacer nad kanałem, pchli targ, na którym nie obeszło się bez żniw (winyl Dizzy Gillespie’go z 1956 roku!). Piękny, zimny dzień. W końcu jednak przyszedł czas na pakowanie.

Po trzech miesiącach żegnam się z miejscem, które zdążyło stać się moim domem. Zostawiam mieszkanie, które traktowałem jak swoje, dzielnicę, którą oswoiłem, miasto, którego nie zdążyłem naprawdę odkryć. Będzie tego wszystkiego brakowało, choć wracam do tego za czym tęskniłem.

W związku z powrotem żegnam się również z blogiem - przynajmniej na razie. Są bowiem realne szanse, że do Berlina powrócę. Będzie to jednak miało miejsce nie prędzej niż za rok.

Tymczasem - do zobaczenia w Warszawie.


Na pożegnanie Wieża telewizyjna tonąca we mgle.
S-Bahn na Alexanderplatz







środa, 25 listopada 2015

Eisenhüttenstadt


Na peronie dookoła mnie sami uchodźcy. Przetarte torby w rękach, w środku zazwyczaj śpiwór, kilka sztuk ubrań. Z takim dobytkiem jechali przez Niemcy. Grupki młodych mężczyzn, wielodzietne rodziny, samotni uciekinierzy. Ludzie Ci po prostu korzystają z zaistniałych możliwości. Trudno ich o to obwiniać. Widziałem pośród nich zwyczajną nędzę. Co z tego że mają smartfony skoro nie mają nic innego. Trudno jest oceniać decyzje Zachodu stojąc na tym peronie. Zresztą co nowego można wnieść jeszcze do dyskusji?

Eisenhüttenstadt to niemiecka Nowa Huta. Socjalistyczne miasto zbudowane w środku brandenburskiego lasu razem z monstrualnym kombinatem hutniczym. Miasto ma pierwszą pozycję w rankingu najszybciej się wyludniających w Niemczech. Od upadku komunizmu, a więc w ciągu ćwierćwiecza, straciło połowę populacji (w szczytowym okresie były to 53 tysiące). Co ciekawe, huta nadal działa, ale zatrudnienie w niej spadło z szesnastu do zaledwie dwóch i pół tysiąca pracowników. Jeśli założyć, że wyjeżdżający za pracą ex-hutnicy zabrali ze sobą rodziny, spadek liczby mieszkańców staje się zupełnie zrozumiały.

Lokalizowanie w takim miejscu ośrodka dla uchodźców jest dla mnie zagadkowe. Miejscowi, sfrustrowani brakiem perspektyw i przybysze, sfrustrowani wojną, tułaczką, wyobcowaniem. Pozytywnie nie nastraja również siedziba ośrodka. Budynek w połowie jest pustostanem. Elewacja - kamienie zmieszane z cementem, brudne. Dziedziniec to klepisko, na którym dzieci próbują sobie wymyślić zabawę. Po drugiej stronie ulicy stoi opuszczona szkoła, do której nie było już kogo posyłać. Ogólnie rzecz biorąc - nastrój mocno apokaliptyczny. Tym bardziej odczuwa się kontrast po wyjechaniu z miasta. Grobla nad Odrą prowadzi na beztroskie pola, zasnute tajemniczo dymem z kominów huty. Zapach przemysłu wszechobecny. Mimo to widok tego bezkresu pól daje uczucie ulgi. 

Stanąłem na brzegu rzeki i spojrzałem na drugą stronę. Nic szczególnie polskiego w tym widoku nie było, ale granica w pewien sposób dała się wyczuć. Kiedyś ten rejon leżał w sercu Niemiec. Myślę o pionierach, którzy budowali to miasto ze snów. Większość z nich przyjechała stamtąd, ze wschodu. To miasto widziało już w swojej historii uchodźców. Miliony ludzi w ciągu kilku lat po wojnie napłynęły na te ziemie. Też musieli zostawić większość dobytku za sobą. Nie mogli nawet marzyć o powrocie. Ich potomkowie "uszli" dalej na zachód, a pustkę zapełniają powoli przybysze z bliskiego wschodu. Myślę sobie o początkach naszego gatunku. Wędrówka ludów jest czymś tak samo naturalnym jak osadnictwo. Była od zawsze cyklicznym, naturalnym procesem. Jeśli w ten sposób spojrzeć na to co się obecnie dzieje, można sobie uświadomić że historia dzieje się na naszych oczach.


Opuszczone skrzydło ośrodka dla uchodźców



Pola niknące we mgle i oparach z huty

Sztuka w służbie ludu

Drzemka przed pracą

poniedziałek, 23 listopada 2015

Gera // dzień

21.11.2015

Siedzimy przy stole, jemy śniadanie. Ja, po wczorajszym spacerze, nieco zmęczony. 

Moim gospodarzem jest 65-letni Gerhard. Ma lekkie upośledzenie, więc utrzymuje się z renty. Z żoną Doris mieszkają na przedmieściach Gery. Zbudowali tam pierwszy w mieście dom ogrzewany energią czerpaną z ziemi (za pomocą pompy ciepła zamontowanej 80 metrów pod poziomem gruntu). Doris i Gerhard są aktywnymi hostami. W tym roku ugościli na Couchsurfingu już około 100 osób. Co więcej, sami dużo podróżują. Kupili nawet dom w Paragwaju i jeżdżą tam czasem na kilka tygodni. Będąc tu gościem, spotkałem się z olbrzymią serdecznością i ciekawością świata. Cieszę się że trafiam w życiu na tak niezwykłych ludzi. 

Muszę zresztą przyznać że gościnność Niemców jest niezwykła. Na każdym kroku spotykam się z chęcią pomocy, zaangażowaniem. Wiele osób poświęca mi swój czas i energię, żeby pomóc mi w moich badaniach. 

Kończę śniadanie, muszę biec na tramwaj. Dziś kolejny dzień warsztatów, na których mieszkańcy, architekci i inni zainteresowani będą próbowali podnieść to miasto z kolan.

niedziela, 22 listopada 2015

Gera // noc

20.11.2015

Zamykam za sobą drzwi. Gwar z wnętrza cichnie. Na centralnym placu świąteczny targ, drewniane budy, pulsujące w rytm szlagierów. W tym mieście to chyba jedyne żywe miejsce w dzisiejszy, piątkowy wieczór. Staję na tarasie komunistycznego gmachu, skąd jarmark wygląda jak miniaturowe miasteczko dla lalek. Drewniane budki ściśnięte obok siebie; spomiędzy nich bucha muzyka, głosy i dym znad smażących się kiełbas. Ruszam przed siebie, wgłąb miasta, wolnym krokiem. Kamienne miasto - myślę sobie - bruk, szare domy, spadziste dachy, ciemność, cisza. Czuję się jak Harry Haller, szukający klubu anarchistów. Ciekawe, czy Herman Hesse odwiedził kiedyś Gerę. Bardziej prawdopodobne, że to krajobraz większości niemieckich miast. Albo więcej - krajobraz duszy a nie miasta, uniwersalny, potęgowany jedynie przez otoczenie - wyobcowane, dryfujące gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, bo o perspektywach na przyszłość nie może być tu mowy. 

Idę wolno ulicą pnącą się w górę. Myślę o Niemczech Wschodnich. To kraj stracony, który już się nie podniesie. Ci, którzy mogą, wyjeżdżają. Reszta, w znośnych warunkach, egzystuje. Mijam stare miasto, wąskie uliczki zmieniają się w szerokie, proste, prowadzące donikąd. Droga wciąż się wznosi. Na ulicach nikogo, mało latarni, mrok. Jedyna oznaka życia - oświetlony szyld baru, pod nim stojących kilka osób. Mijam ich, wszyscy milczą. 

Gdzieś w tym mieście duchów setki uchodźców mieszkają w opuszczonym szpitalu przemienionym w noclegownię. Jednego z nich spotkałem dziś na dworcu. Nie miał ze sobą nic, wysiadł z pociągu w obcym kraju, mieście, nie znając języka. Poprosił mnie po angielsku żebym zadzwonił na policję, do której ma się zgłosić w celu rejestracji. Myślę o tym jak oni się czują na tej ziemi jałowej, która zapewne różni się od wyobrażeń. Myślę o Niemcach, jak naiwnie wierzą w asymilację. Gdy dzisiaj podczas obiadu wywiązała się rozmowa jeden z nich, w moim wieku, z zapałem deklarował że ich, Niemców, misją i zadaniem, jest imigrantów integrować, uczyć języka, europejskiej kultury. Nie mogę uwierzyć w ich naiwność, jednocześnie mi ona imponuje. Chyba naprawdę wynika ze zwykłej dobroci serca.

Zabudowa rozrzedza się, staje się coraz niższa. Ciągle się wspinam. Mijam wille, pamiętające czasy świetności Drugiej Rzeszy. Wreszcie dochodzę na szczyt wzgórza. Tam zdobiona brama na cmentarz, za którą z ciemności wyłania się strzelista kaplica. Siadam na parapecie kwiaciarni. Powoli zapalam papierosa, biorę głęboki wdech. Uspokajam się, zamykam oczy. Gdy je otwieram, patrzę na gwiazdy. Mijają mnie pojedyncze samochody. Miasto jak wymarłe, spokój. 

Po chwili ruszam dalej, choć miałem ochotę siedzieć tam przez całą noc. Wzgórze zaczyna opadać, mijam kolejne wille, wreszcie otwiera się panorama na miasto. Jest w tym coś pięknego i cichego. Noc jest chłodna, wilgotna. Patrzę na ludzi za oknami ciepłych domów, mam ochotę zapukać i poprosić o wpuszczenie mnie. Potrzebuję czyjejś obecności. Mam ochotę wygadać się obcym ludziom w ich własnym domu. Powstrzymuję się. Schodzę wąskimi schodkami, zostawiam za sobą tę bogatą dzielnicę. Docieram do blokowiska, grubiańskie płyty połączone ze sobą jak klocki. Patrzę ponad siebie, księżyc za chmurami, gwiazdy, światło się rozprasza. Jeszcze parę kroków, opuszczone garaże, potem ciemność. 

Wychodzę z miasta, zostawiam je za sobą jak ciężar, przede mną linie wzgórz na tle rozgwieżdżonego nieba. Myślę o tym co dał mi pobyt tutaj, w Niemczech. Życiową klęskę, zwątpienie w mój kontynent, dużo smutku, ale też niezwykłe znajomości, wspomnienia, pewną lekcję o życiu. Idę błotnistą ścieżką po zboczu wzgórza. Przypominam sobie spokój, którego szukałem jadąc w podróż rowerem dwa miesiące temu. Nie myślałem że znajdę go tutaj, na wzgórzach Turyngii. Jestem sam, nikogo nie ma już ani w zasięgu mojego wzroku, ani w zasięgu moich myśli. Przynajmniej na chwilę czuję się uwolniony. Odwracam się ostatni raz za siebie, pomiędzy wzgórzami znikają światła miasta. Przede mną jeszcze długa droga do domu. Ruszam znów przed siebie. Zaczyna padać deszcz.


poniedziałek, 16 listopada 2015

Arm aber sexy

Minęły dwa miesiące a ja od dawna czuję się w Berlinie jak w domu. To miasto można pokochać i znienawidzić dziesięć razy dziennie. Przede wszystkim jednak jest miastem przez duże M. Prawie do samych jego granic ciągnie się gęsta zabudowa śródmiejska. Tysiące hektarów ulic i uliczek, które tworzą wrażenie niekończonej się metropolii. 

Myślę o historii tego arm aber sexy miasta, jak je nazwał sam burmistrz Klaus Wowereit. Plan tzw. Gross Berlin, uchwalony w 1920 roku przez lewicowe władze nowo-powstałej republiki weimarskiej, zakładał zwiększenie powierzchni miasta trzynasto-i-półkrotnie, przy czym populacja wzrosła dwukrotnie do 3,8 milionów mieszkańców (co uczyniło wówczas niemiecką stolicę drugim największym miastem na świecie).

Przede wszystkim gdy Berlin się rozrastał, pochłaniał mniejsze obrzeżne miasteczka, które już stanowiły część aglomeracji. Te miasteczka stały się dzielnicami, każda z własnym centrum, własną tożsamością, strukturą przestrzenną i społeczną. Tak więc Charlottenburg, Spandau, Lichtenberg czy moje Neukölln stały się dzielnicami metropolii, jednak zachowały autonomię, dzięki temu również silną tożsamość.

Warszawa nie miała szczęścia posiadać przygranicznych miasteczek, więc siłą rzeczy wchłaniała tylko pola uprawne i luźno zabudowane wsie. Trudno więc liczyć na to, że nagle na obrzeżach miasta znajdziemy gęsto zabudowany kamieniczkami kawałek miasta.

Poza tym - w czasach, kiedy Zachód najbardziej się rozwijał, my byliśmy tłamszeni. W epoce kolonializmu, bogacenia się przez podbój i grabież, to my byliśmy kolonią. W Berlinie widać ślady świetności tej złotej epoki Europy, jaką był wiek dziewiętnasty - monumentalne gmachy pałaców, rozsiane po całym mieście, parki z kaskadami, ponadstuletnie metro.

Warto jednak wspomnieć, że rozmiar miasta, chociaż ułatwia planowanie regionalne i prowadzenie polityki mieszkaniowej, komunikacyjnej i infrastrukturalnej, nie ułatwia rządzenia. Już teraz mówi się, że Berlin ist zu groß für Berlin. Nikt w pełni nie kontroluje tego giganta, który podzielony wieloma niewidocznymi „murami”, żyje własnym życiem.

Zdjęcie zrobiłem z góry tzw. Gasomieter, czyli tego co zostało z ogromnego zbiornika gazu.

środa, 11 listopada 2015

Dzień z życia // zakończenie

Zupełnie nieoczekiwanie wylądowałem na spotkaniu z burmistrzem, podczas którego omawiane były szczegóły finansowania przebudowy starówki. Później zostałem dokładnie oprowadzony po mieście. Spacer nie dostarczył mi optymistycznych konkluzji. Miasto jest w stanie autentycznego rozkładu. Wszystkie witryny sklepowe stoją puste, blisko połowa pięknych domów z muru pruskiego została opuszczona, na ulicach rzadko kiedy można kogoś spotkać.

Przytłaczające jest to, że w gruncie rzeczy nic strasznego się tam nie wydarzyło, a miasto znika na naszych oczach. Ci, którzy zostali, nie mieszkają w biedzie, historia miasta nie obfituje w drastyczne zwroty akcji. Tak naprawdę trudno powiedzieć, co dokładnie powoduje masową ucieczkę na zachód lub do większych miast.

Można winić transformację ustrojową, która doprowadziła do upadku przemysłu. Życie w większych miastach też na pewno staje się dużo atrakcyjniejsze, przy czym nie jest to zjawisko wyłącznie niemieckie. Przede wszystkim są jednak zjawiska demograficzne, których skala jest więcej niż ogólnokrajowa. Wydaje się, że nie ma już szans na odwrócenie tego procesu. W epoce radykalnej urbanizacji są rejony, w których miasta są opuszczane, zapominane i przepadają niepotrzebne, pozbawione znaczenia.